Szczecińskie legendy - Płacząca Ściana w kołbackim klasztorze
Było to w latach, gdy w Księstwie Szczecińskim panował miłościwy książę Barnim I zwany Dobrym, jako że zasłynął licznymi nadaniami szczególnie dla klasztorów, ufundował wiele kościołów, jak też nadał prawa miejskie około 30 miastom swojego księstwa
W owym czasie, w pobliskim mieście Dąbiu mieszkał, powszechnie
szanowany rybak o imieniu Domasław. Zawsze pogodny, chętnie pomagał
innym a majstrem był przy tym nielada.
Wczesnym świtem, od wiosny do późnej jesieni, wypływał swoją
łodzią na dąbskie jezioro, a wracał, kiedy słońce stało w najwyższym
miejscu nieba.
W domu czekała na jego powrót żona Jagna z gorącym
posiłkiem.
Zazdrościli Domasławowi urodziwej żony wszyscy sąsiedzi.
Zdarzało się, że oczekiwała na męża z lękiem w oczach zwłaszcza wtedy, gdy nad jeziorem pojawiały się ciemne chmury i wiatr piętrzył wody tak, że niekiedy zalewały progi rybackich domów.
Nie zawsze było dostatnio w domu rybaka. Bieda nieraz zaglądała do jego sieni, zazwyczaj w zimie, gdy lód skuwał grubą warstwą wody jeziora i połowy z przerębli nie były obfite. Także wtedy, gdy nie zlecano mu różnych napraw w rybackich, czy chłopskich zagrodach.
Przez długi czas małżonkowie nie mogli doczekać się
potomka.
Po wielu jednak latach, Jagna stała się brzemienna i powiła dorodnego
syna Jarowita, sama jednak nieboga zmarła przy porodzie. Zrozpaczonemu
ojcu, w wychowywaniu syna, pomagali życzliwi sąsiedzi,
których i on, gdy byli w biedzie, często wspierał.
Jarowit wyrastał na dorodnego chłopca. Często pomagał ojcu przebierać
ryby, które sprzedawali na targu w Dąbiu.
Wspólnie też naprawiali łódź i sieci. Radowało
się serce ojca patrzącego na sprawne ręce swojego dzielnego
syna.
W zimie, kiedy jezioro było skute lodem, Domasław, biegły w
szkutniczej sztuce, naprawiał zastawki, koryta i koła wodne w młynach
na rzece Płoni. Bywało, że do tych prac wzywano go także w
lecie.
Zabierał wtedy ze sobą Jarowita, który choć był jeszcze
chłopcem wiele już potrafił.
Kiedyś wezwał go do naprawy koryta i zastawki bogaty młynarz
Gerard, o którym wspomina wzmianka z 1249 r.
Dodać wypada, że w roku tym wspomniany książę Barnim I Dobry
został zmuszony przez mieszczan szczecińskich do zburzenia swojej
siedziby w mieście. Musiał obiecać przy tym, że ani on ani jego
następcy nie odważą się zbudować książęcej siedziby w promieniu 3 mil
od obwarowań Szczecina.
Barnim I przeniósł się do Dąbia, gdzie nieopodal Bramy
Goleniowskiej wzniósł swoją siedzibę.
Młynarz Gerard wraz z małżonką przybył przed laty do Dąbia z
terenów leżących daleko za rzeką Odrą, z odległej
Meklemburgii.
Tutaj urodziła się im córka o imieniu Marta. Była ona
niewiele młodsza od Jarowita i miała długie, jasne jak len włosy,
sięgające do pasa. Jako jedynaczka była pilnie strzeżona przez
rodziców.
Domasław, po wezwaniu młynarza, jak zwykle zabrał ze sobą
syna, który i tym razem okazał się pomocny. Zanim ojciec
skończył pracę przy uszczelnianiu koryta doprowadzającego wodę do
młyńskiego koła, nie mając dla syna zajęcia, pozwolił mu
wrócić do domu. Jarowit pozostał jednak w obejściu i
zaprzyjaźnił się z Martą.
Ani młynarz ani młynarzowa nie patrzyli przychylnym okiem na dziecięce
igraszki. Marta natomiast, z przyjemnością przyglądała się zwinnym
dłoniom Jarowita, który z kawałka drewna potrafił nożem
wystrugać różne postacie ludzików i
zwierząt.
Domasław tymczasem zakończył pracę. Udał się w kierunku zastawki by
puścić wodę na koryto i koło młyńskie. Powoli i ostrożnie zaczął
podnosić zastawkę a woda coraz silniejszym strumieniem poczęła napierać
na koryto.
W pewnym momencie stracił równowagę i noga zsunęła się do
wnętrza koryta na śliskiej powierzchni. Nie znajdując oparcia, całym
ciałem runął do koryta porwany strumieniem wody. Zdołał wydać
rozpaczliwy krzyk i z impetem wpadł na koło młyńskie, które
ruszyło pod strumieniem wody.
Po chwili ciało Domasława spłynęło do Płoni i zanim zdołano udzielić mu
jakiejkolwiek pomocy zniknęło w burzliwej kipieli. Wypłynęło
kilkadziesiąt metrów dalej zatrzymując się na zwalonym
konarze drzewa. Wydobyto Domasława z wody, lecz nie dawał znaku
życia.
Osieroconego Jarowita przygarnął młynarz z żoną.
Nie okazali się jednak dobrymi opiekunami, bowiem zatrudniali go do
najuciążliwszych prac, niekiedy od świtu do późnej nocy.
Często też bez powodu, obrywał Jarowit od młynarza albo
młynarzowej.
Mieszkał w piwnicznej izbie, w której wilgoć przenikała
drewniane ściany.
Jedynie Marta okazywała mu serce i niekiedy po kryjomu przed ojcem
dostarczała jedzenie z młynarskiego stołu.
Bywało, że podczas przerw w pracy czy zabawie, zatrzymywała się, by
posłuchać jego opowieści o wspólnych połowach z ojcem, o
ptactwie wodnym, które wypłaszali z jeziornych
szuwarów, o tym co się działo w dąbskim porcie, u ujścia
Płoni i jakie przygody przeżył w swoim krótkim
życiu.
Marta słuchała Jarowita z wypiekami na twarzy, bowiem rodzice nie
pozwalali jej wychodzić poza młynarskie obejście.
Jedynie w dzień świąteczny młynarz z żoną i z córką po
nabożeństwie w kościele św. Mikołaja, spacerowali dostojnie między
zabudowaniami Dąbia.
Zdarzało się, że zabierał córkę na targ kupując jej przy
okazji jakąś błyskotkę, która szybko szła w
zapomnienie.
Marcie brakowało przyjaciół do zabawy. Korzystała więc z
każdej sposobności by porozmawiać z Jarowitem.
Kiedyś ojciec podpatrzył ją podczas kolejnej wieczornej wyprawy pod
okienko komórki Jarowita. Zdenerwowany pobił chłopca i
wyrzucił z domu nie pozwalając mu pokazywać się więcej w obejściu
młyna.
Przez długie dni, dwunastoletni Jarowit, tułał się po ulicach
Dąbia, wzdłuż Płoni i po nabrzeżach portu.
Znał w tym porcie każdy kawałek nabrzeża, do którego
przybijały także, wypełnione po brzegi rolniczymi płodami, łodzie
zakonników cysterskich z pobliskiego Kołbacza.
Jeden z zakonników, zwrócił kiedyś uwagę na
wychudzonego chłopca błąkającego się po nabrzeżach dąbskiego portu.
Zagadnął i usłyszał od niego smutną opowieść o jego matce,
którą znał z opowiadań, o tragicznej śmierci ojca i w końcu
o brutalnym traktowaniu go przez młynarza.
Ulitował się nad chłopcem kołbacki konwers, obiecał wstawić się za
chłopcem u opata i znaleźć dla niego miejsce wśród
cysterskich braci, najemnych mistrzów,
czeladników i pachołków.
Zabrał go tedy ze sobą do łodzi i popłynęli w górę Płoni do
Kołbacza.
Opat cysterski zgodził się na zamieszkanie chłopca w klasztorze u
konwersów.
Konwersi zatrudniani byli najczęściej przy pracach polowych. Często
jednak wykonywali także inne czynności o ile wykazali się ich
znajomością.
Jarowit dorastał wśród kołbackich
konwersów, budząc podziw wszystkich braci zakonnych swoim
sprytem i opanowaniem różnych umiejętności.
Wybierał się z mnichami cysterskimi, łodziami załadowanymi zbożem, do
młynów nad Płonią.
Stał się wkrótce dziarskim i urodziwym młodzieńcem o smukłej
sylwetce i szerokich ramionach.
Kiedyś zdarzyło się, że popłynął ze zbożem do młynarza
Gerarda.
Kiedy łódź cysterska zatrzymała się przy młynie, Jarowit
ujrzał dziewczynę o długich jasnych włosach, piorącą bieliznę nad
brzegiem Płoni. Zabiło mocno jego młodzieńcze serce i jak zauroczony
jął patrzeć w stronę dziewczyny, w której rozpoznał
Martę.
Dopiero okrzyk cysterskiego mnicha wyrwał go z zamyślenia.
Zabrał się ochoczo do rozładowywania worków zerkając
ukradkiem w stronę Marty.
Kiedy rozładowali łódź i mnich udał się do młynarza
uzgodnić cenę oraz termin zakończenia przemiału - Jarowit zbliżył się
do dziewczyny i podjął z nią rozmowę.
Rozpoznała Marta przyjaciela z dziecięcych czasów i
zapomniawszy o wszystkim z radością rzuciła mu się na szyję, wyznając
jak bardzo za nim tęskniła. Przez wiele lat musiała swoje uczucie
ukrywać przed rodzicami. Bywały wieczory, podczas których
wylewała łzy z bezsilnej tęsknoty.
I teraz oto stanął przed nią wymarzony, urodziwy młodzieniec. Nie mogła
opanować swojego wzruszenia, Jarowitowi też zwilgotniały oczy.
Przepełnieni radością zapomnieli o bożym świecie.
W tym momencie w drzwiach ukazał się młynarz Gerard w towarzystwie
mnicha. Stanął jak skamieniały nie mogąc ukryć wzburzenia. Nie bacząc
na obecnych rzucił się na Jarowita z pięściami, bijąc go z wielką furią.
- Nie dla takiego jak ty chudopachołka młynarska córka -
wykrzykiwał rozwścieczony młynarz, dzieląc chłopca kolejnymi
razami.
Z dużym trudem udało się mnichom i innym pachołkom odciągnąć młynarza
od pobitego do nieprzytomności Jarowita.
Przez długi jeszcze czas słychać było urąganie młynarza,
który zakazał mnichom kiedykolwiek z Jarowitem pojawiać się
w jego progach. Jeśli już, to bez niego.
Córkę tymczasem zamknął za karę w piwnicznej izbie,
tej samej - w której przed laty mieszkał Jarowit. Trzymał ją
tam przez wiele dni o chlebie i wodzie, aby zapomniała o chłopcu,
który przez tyle lat zaprzątał jej uwagę.
Dziewczyna od dawna marzyła o spotkaniu z Jarowitem. Teraz kiedy
spełniło się to pragnienie, ojciec tak brutalnie potraktował jej
ukochanego.
Tymczasem mnisi zabrali Jarowita do łodzi i
powrócili do Kołbacza.
Długo w konwerskiej celi pielęgnowano młodzieńca zanim w
późnych godzinach nocnych odzyskał przytomność i zasnął snem
kamiennym.
Konwersi pozostawili go i sami udali się na spoczynek.
Zanim nastał świt Jarowit obudził się i przypomniał sobie co zaszło
poprzedniego dnia u młynarza Gerarda.
Kiedy zrozumiał, że nie ma żadnej szansy spotykania ukochanej Marty,
która odwzajemniała jego miłość, oparł głowę o ścianę,
schował twarz w dłoniach i zapłakał nad swoim losem.
W jego wyobraźni pojawiła się, często z czułością przedstawiana kiedyś
przez ojca, postać matki.
Widział także oczyma wyobraźni ojca.
Ujrzał również zapłakaną, bladą z zimna i głodu - twarz
Marty.
Długo szlochał w swojej bezradności.
Rozpalona od gorączki głowa ciążyła coraz bardziej, szloch się wzmagał
i w końcu zdołał wyszeptać słowa:
- Jeśli straciłem najbliższych, jeśli ukochanej mojej nigdy już nie
ujrzę, po cóż mi
żyć ?
Bodaj by mnie ta ściana pochłonęła!
Zerwał się wiatr i zaszumiał w gałęziach wierzb rosnących nad
Płonią.
Zmiękły głazy i cegły tkwiące w ścianie.
Objęły delikatnie głowę młodzieńca, później ramiona,
tułów i całe ciało, które wtopiło się w
ścianę.
Ucichł wiatr.
Zapadła letnia noc.
Rano, kiedy bracia zakonni zajrzeli do celi Jarowita,
oprócz posłania, nic innego nie znaleźli.
Zdumieni zaczęli przeszukiwać celę, lecz na próżno.
Jeden z nich dotknąwszy ściany odskoczył z lękiem.
- Ależ ona jest mokra! - wykrzyknął.
Podeszli też inni by się o tym przekonać.
Od tamtej pory ściana pozostaje stale wilgotna, lecz mało kto
wie, że zraszają ją łzy Jarowita.
Także niewielu wie o tragicznej przeszłości młodzieńca z Dąbia,
który na zawsze pozostał w kołbackim klasztorze.
Niekiedy - jak mawiają starzy mieszkańcy Kołbacza - w letnie wieczory, kiedy dobrze wsłuchamy się w szum wierzb płaczących, rosnących nad brzegiem Płoni, można usłyszeć żałosną opowieść o Jarowicie z Dąbia, jego sierocej doli i nieszczęśliwej miłości do Marty.
Szczecin 10 grudnia 1992 r.
Ryszard Kotla
Kurier Szczeciński nr 238 (14147) -
4,5,6 grudnia 1992 r.
"Kto rozwikła zagadkę?
"Płaczące kamienie w Kołbaczu"
W Kołbaczu współczesność
splata się z bogatą historią i jest
tu także miejsce na legendy. Najstarsi mieszkańcy wspominają o
zatopionej przez wody Miedwia wsi rozbójników, o
rozecie na kołbackim kościele wykonanej przez skazańca w ciemnościach
lochu, o "czarcim głazie" mającym związek ze znakomitą sieją... Nikt
jednak nie wie dlaczego gotycki mur wewnątrz Domu Konwersów
w jednym miejscu jest wilgotny? Nie ma żadnego racjonalnego
uzasadnienia. Być może "płaczące kamienie" kryją jakąś tajemnicę. Jest
tu pole dla wiedzy i fantazji naszych Czytelników. Warto
wybrać się do Kołbacza i próbować rozwikłać zagadkę
"płaczących kamieni" w Domu Konwersów. Autor najciekawszej
opowieści na ten temat nadesłanej nam do 11 bm. otrzyma specjalną
nagrodę - dwuosobową kartę wstępu na Sylwestra w Domu
Konwersów. Jest też i nagroda pocieszenia - pieczona kaczka
z jabłkami."
P.S.
Legenda Ryszarda Kotli "O płaczącej
ścianie w kołbackim klasztorze"
została wyróżniona I nagrodą we wspomnianym konkursie.